Na studiach coachingowych uczyli mnie pracowicie odróżniania różnych rodzajów ogólnoludzkiego sprawstwa, w tym odróżniania coachingu od terapii. Jak nowo-nawiedzony wiedzą coachingową początkowo przy każdej okazji broniłem tej różnicy, aż wreszcie moja dobra znajoma, która jest coachem od lat, z lekkością i bez wahań uświadomiła mnie, że jej zdaniem właściwie nie ma różnicy.
No i ja teraz też tak uważam. Oczywiście coach adresuje swoją usługę na ogół do tego, co trzeba ulepszyć czy po prostu zmienić w przyzwoitym funkcjonowaniu coachee. Natomiast terapeuta zajmuje się na ogół sferę dysfunkcji społecznej, stara się usunąć czy poddać kontroli problem, który utrudnia zwykłe funkcjonowanie.
O względności jednak tych różnic, opartych przecież na nieścisłych i subiektywnie definiowanych pojęciach uświadamia też lektura książek Irivinga Yaloma, wybitnego amerykańskiego psychiatry i terapeuty. On też w swoich doświadczeniach terapeutycznych, mam wrażenie, cały czas przesuwał się po łagodnym suwaku między wsparciem, dobrostanową zmianą a bólem i chorobą. Metoda, podejście do coachee-pacjenta, rozumienie, nieocenianie i tak wiele innych właściwości obu procesów nieuchronnie zbliża je do siebie. Przyszło mi nawet na myśl, że mądry coach bywa terapetuą, a mądry terapeuta bywa coachem. Ani jeden ani drugi nie męczy się jednak tym, kim bywa w którym momencie.